O gustach się nie dyskutuje, i z całą pewnością nie da się polemizować z małą dziewczynką, która powie, że lalki Monster High są najładniejsze na świecie.
Mama próbowała zrozumieć o co chodzi z Monster High i odkryła nawet, że to, co wydało jej się dość ponurą tandetą, w krzykliwych, przypadkowych kolorach, ma jednak treść i sens. Co nie zmienia faktu, że te postaci o dziwnej karnacji i niepokojących proporcjach ciała nie budzą u Mamy sympatii. Raczej nie dlatego, że są potworami: Mamie nie podoba się raczej ostry makijaż, kolorowe włosy i, przede wszystkim buty -reszta garderoby jakoś ujdzie, choć Mama by się tak nie ubrała. I Mgiełki też by tak nie ubrała, a jednak właśnie słyszy, że to, o czym Mgiełka marzy, to strój Monster High na urodziny.
Mama najpierw nie wierzyła, że coś takiego w ogóle można kupić dla żywej dziewczynki, ale wystarczyło, że weszła na allegro, żeby skorygować światopogląd. Trzeba jeszcze wiedzieć, która z Monsterek jest tą ulubioną, a ciuchów jest mnóstwo – i peruk, i akcesoriów – właściwie producent stawia jeden warunek, musisz mierzyć tak powiedzmy od 116 do 146 cm wzrostu, bo takich gabarytów jest statystyczna fanka Monster High. Co oznacza, żeby gdyby na przykład Mama sama zapragnęła być Monster, to musi poszukać sobie innej bajki.
Być może sprawa w ogóle nie zasługuje na powszechną uwagę i opisywanie, a jednak Mama postanowiła napisać, bo jest zaniepokojona. Nie tym, że córeczka postanowiła zostać potworem, mniejsza z tym. Mama właściwie nie martwi się tym, że Mgiełka akurat wybrała jako obiekt zachwytu Monster High – tak już z modami bywa: pojawiają się, przemijają, przerabiałyśmy już i Hello Kitty, i Pet Shopy, i Barbie, i Teletubisie. Ano właśnie. Wszystko mamy zaliczone, i Mama ma nieodparte wrażenie, że w jej domu rządzą dziecięcy marketingowcy.
Gdyby przyszli do nas ci specjaliści od sprzedaży, tylko pokiwaliby głową z aprobatą. Pokój Promyczka obwieszony jest plakatami ze Spidermanem, i Promyczek jest właścicielem naprawdę pokaźnej pajęczej kolekcji. Mgiełka ma różowe meble, zbiór pastelowych kucyków, perfumy od Disneya i strój księżniczki w szafie (a propos stroju, u pierwszoklasistki wyszedł już z mody, i pewnie byłby teraz obciachowy). Oczywiście Mgiełka i Promyczek mają też inne zabawki, i stroje, i zainteresowania, ale Mama widzi, że to, co najpiękniejsze, najbardziej pożądane i oczekiwane, to produkty dziecięcej popkultury, te promowane w pisemkach, w reklamach, których nie można całkowicie uniknąć, choćby się chciało.
Na samym początku swojego rodzicielstwa Mama miała zupełnie inną wizję kupowania: przykładowo, przez pierwsze dwa lata życia Mgiełka nie miała różowych ubranek. Mama wybierała czerwienie, zielenie, żółcie, ubranka raczej typu unisex, zabawki odpowiednie dla obu płci – czyli i lalki, i samochody, przy czym lalki nie miały przerażająco chudych nóg i dużych piersi. A jednak i tak wpadłyśmy w „pułapkę różu”. Trochę dlatego, że Mgiełka zaczęła dostawać różne rzeczy po starszych dziewczynkach w rodzinie, ubranka tak dziewczęce, że aż straszyły serduszkami, kwiatuszkami, napisem „Girl”, i rzecz jasna kolor różowy był tam wszechobecny – nawet jeśli chodziło o typowe blue jeans, i tak gdzieś na nogawce musiał pojawić się różowy motyw (co sprawiało, że w pewnym wieku Promyczek nie mógł nosić po siostrze nawet skarpet). Do świata zabawek przybyła pierwsza lalka typu Barbie i wzbudziła taki entuzjazm, że wszystkie opory Mamy zmiękły.
No właśnie, oczywiście można iść pod prąd i narzucać w pokoju dziecięcym swoje zdanie. Promować stylowe ubrania, zabawki edukacyjne, wprowadzać dziecko w świat wartości, przekonywać, że lepszy Tuwim od gazetki, która kusi gratisową plastikową tiarą. Ale potem widzimy zachwyt dziecka na widok wściekle różowej sukieneczki albo lalki z biustem. Ja ulegałam i kupowałam. Możliwe, że narobiłam tym trochę szkód.
Mama przeczytała jakiś czas temu wywody pewnej pedagożki z Wielkiej Brytanii, Sue Palmer: w bardzo ostry sposób karciła rodziców, którzy wpuścili róż do domu, przyczyniając się do zjawiska zwanego „różyfikacją” – po angielsku pinkification. Zdaniem Palmer, wychowywanie w domu „małej księżniczki” jest tylko wstępem do życia w przekonaniu, że wygląd jest wszystkim, trzeba się przypodobać światu, „sprzedać” jak ładny kolorowy produkt. To wstęp do świata konsumpcji, gdzie ideałem i niedościgłym wzorem jest Paris Hilton. Mama nie ma wątpliwości, że Mgiełki taki los nie czeka, i wcale nie dlatego, że Mama nie została dotąd właścicielką sieci hoteli. Z drugiej strony bardzo ważne pozostaje pytanie, co zrobić, żeby dziecko tak uparcie nie wpadało w kolejne zasadzki marketingu.
Pewnie można zakazać telewizji, jak ognia unikać reklam wszelkiego rodzaju. A jednak wystarczy wypuścić Mgiełkę do szkoły, a Promyczka do przedszkola, a tam już powiedzą im, co się teraz nosi, czym warto się bawić, i co jest szczytem marzeń dziecka w rozmiarze między 116 a 146 cm. I teraz można by wykazać się konsekwencją, i udowodnić, że wcale tej komercji nie potrzebujemy (rodzicowi z pozycji siły łatwo różnych rzeczy zakazać albo nie kupić). Ale Mama nie jest przekonana, że to jest dobra droga, i nie tylko dlatego, że ma słaby charakter, i sama ulega swoim kaprysom (stosownie do wzrostu i za namową koleżanek).
Mama nawet myśli sobie, że gdyby zdarzyło jej się wychowywać kiedyś siostrę Mgiełki, albo jej córeczkę, to też obdarowałaby ją w odpowiednim czasie strojem księżniczki. I wstydzi się tego trochę, i może nie powinna o tym pisać. Z drugiej strony Mama już wie, że życie bywa trudne i przychodzi czas, gdy nasze marzenia zaczynają nas z różnych powodów przerastać – bo są za drogie, albo wymagają wysiłku, na który w danej chwili nie jesteśmy gotowi. A ponieważ w naszym promyczkowym domu nie pochwalamy życia w ascezie, i nie uważamy, że to wyrzeczenia budują osobowość, więc myślę sobie, że póki możemy uszczęśliwić się plastikową tiarą z pseudobrylantem, to należy to zrobić.
Może wystarczy, że obok kolekcji Monster High Mgiełka będzie miała jeszcze encyklopedię dla dzieci, i globus, że dba o świnkę morską, uczy się stolic państw i chce trenować karate.
Mama pomyślała, że póki co postara się zaprzyjaźnić z Monsterkami. Może to wcale nie głupie promować wśród polskich dzieci postaci o dosłownie każdym odcieniu skóry (w tym: niebieskim, zielonym…), i pokazać im, że ubrania można łączyć z fantazją raczej niewidoczną na polskiej ulicy. Tylko tych butów na platformie jakoś znieść nie mogę…