W przypadku Promyczka niewykonywanie poleceń było doprowadzone do takiej perfekcji, że zaczęliśmy się zastanawiać, czy nasze dziecko słyszy. Pewne komendy jakby do niego nie docierały.
Dwukrotnie badaliśmy synkowi słuch, dwukrotnie, ponieważ z powodu głośnych protestów pierwsze badanie (i długie zresztą też) laryngolog określił jako „nie w pełni wiarygodne”. Jeżeli Promyczek akurat był w humorze, ostatecznie mógł zrobić coś, o co został poproszony. Zazwyczaj jednak w sytuacji, gdy czegoś się domagaliśmy, nawet nie odwracał głowy. Zamartwiałam się tym, wydawało się, że syn żyje jakby w szklanej kuli, a nasze światy współistnieją obok siebie bez punktów stycznych.
Dziś, gdy od tamtych smutnych i strasznych dni minęło już trochę czasu, dochodzę do wniosku, że Promyczek po prostu świetnie się ustawił: zapewnił sobie reputację dziecka, od którego niczego nie możemy wymagać, ponieważ – być może – nie rozumie naszych poleceń. W przypadku bardziej skomplikowanych komend podejrzewam, że syn faktycznie ich nie rozumiał – lecz zrozumieć nawet się nie starał, a my nie staraliśmy się mu ich tłumaczyć. I w ten sposób, na własne życzenie, rzeczywiście znaleźliśmy się w dwóch rozdzielnych światach.
Są dzieci, które z pomagania mamie i tacie czerpią spontaniczną frajdę (jak Mgiełka). I takie (jak Promyczek), których obowiązkowości trzeba uczyć.
A teraz parę słów o właściwym wydawaniu poleceń:
– im mniejsze, im słabiej rozwinięte dziecko, tym nasza komenda musi być krótsza i prostsza. Lepiej nie prośmy: „Przynieś mi tę książkę, którą czytaliśmy wczoraj wieczorem, leży w szufladzie w twoim pokoju”. Jeżeli chcemy, by syn-córka podali nam książkę, rozdzielmy polecenie na drobne elementy. „Idziemy do twojego pokoju”. „Otwórz szufladę”. „Podaj czerwoną książkę/książkę z psem na okładce”. W zasadzie każde polecenie można rozbić na takie części pierwsze. Dziecko, dla którego zadanie jest ponad siły, traci dla niego zainteresowanie.
– musimy nauczyć dziecko, że każde polecenie jest ważne i trzeba je wykonać. Krótko mówiąc: nie rzucajmy słów na wiatr. Nie może być tak, że prosimy: „Pozbieraj papierki z dywanu”, a potem sami je zbieramy. Owszem, zwłaszcza w przypadku małych dzieci możemy towarzyszyć im w tej czynności. Swoim przykładem pokazujemy, o co prosimy. Zadowalamy się faktem, że dziecko uczestniczy w naszej pracy (nawet jeśli my pozbieramy 90 proc. papierków, a dziecko – podniesie trzy sztuki).
Zdarza się, że naszym największym wrogiem jest czas: ponieważ chcemy, aby zadanie zostało wykonane szybko, wolimy wyręczyć dziecko, niż dopilnować, by samo wzięło się do roboty. Pamiętajmy jednak, że oszczędność czasu tak naprawdę jest pozorna. Na własne życzenie przemieniamy się w domowego niewolnika. Po drugie, nie uczymy dziecka samodzielności, a tym samym hamujemy jego rozwój. Po trzecie, w przypadku małych dzieci – jak Promyczek – sami upośledzamy rozwój mowy biernej u dziecka – malec nie wysila się, by zrozumieć polecenie, które i tak wcześniej wykona rodzic.
Egzekwowanie poleceń liczy się zresztą u wszystkich dzieci, nie tylko najmłodszych. W ten sposób pracujemy na nasz autorytet rodzicielski, a równolegle uczymy dziecko dyscypliny potrzebnej w każdej sferze życia.
– jeżeli z góry wiemy, że dziecko polecenia nie wykona, lepiej go w ogóle nie wydawać. Wyobraźcie sobie taką scenę. Promyczek na górce, ma wielką ochotę zjechać sobie zboczem pupą po trawie (z życia wzięte). Nie mamy na to ochoty, ale synek już przybrał pozycję saneczkarza. Jest zbyt daleko, żeby zaserwować mu skuteczną interwencję. Moja rada: niech zjeżdża. Potem, na dole, można pokazać mu konsekwencję: zabrudzone ziemią spodenki.
Inna sprawa, jeżeli tuż przed zjazdem stoimy obok. Wtedy wybieramy: pozwalamy na brudzenie się. Albo: nie pozwalamy. Jeżeli nie pozwalamy, to nie pozwalamy. Mimo wrzasków, protestów, spojrzeń (zdziwionych, pełnych dezaprobaty a może współczucia?) świadków tej sceny. Ostatecznie można zbuntowanego Promyczka wziąć pod pachę i zanieść do domu. A jeżeli stanie się cud i oto buntownik, nawet z obrażoną miną, schodzi z górki na własnych nogach, taka postawa zasługuje na szacunek. Może nawet drobną nagrodę pocieszenia (cukierek, wspólna wyprawa na huśtawkę). Niech dziecko wie, że dobre zachowanie popłaca.
Pisałam o tym przy innej okazji, lecz tu powtórzę. Jeżeli przymusiliśmy dziecko do wykonania polecenia, na które bardzo nie miało ochoty, nie oczekujmy, że będzie w dobrym humorze. Nawet jeżeli nam na twarz wypłynął triumfalny uśmiech – bo oto okazuje się, że jako wychowawcy odnosimy sukcesy – to mały człowiek w swoim przekonaniu poniósł klęskę. Ma prawo być obrażony na świat, ma prawo przez jakiś czas (parę minut – a może pół godziny?) odmawiać udziału w zabawie. Nie wyrywajmy dziecka na siłę z tego stanu, uszanujmy go. Rozweselanie na siłę grozi kolejnym konfliktem.
– Kolejna rada: warto pozbyć się idealistycznej wizji tego, jak polecenie ma być wykonane (zwłaszcza w przypadku małych dzieci). Prosimy, aby śmieć znalazł się w koszu i znajdujemy go koło kosza – trudno. Wychodzimy z założenia, że dziecko się postarało. Prosimy, by dziecko starło rozlany sok, a znajdujemy wszystko rozmazane w promieniu wielu metrów. Trudno. Dziecko starało się, jak umiało, a wyszło jak wyszło. Powstrzymajmy się przed gderaniem. Nigdy nie mówmy: „Dobrze, ale…”. To bardzo frustrujące. I prowadzić może do sytuacji, w której dziecko znów przestanie nas słyszeć. Po co się starać, skoro i tak rodzic zawsze jest niezadowolony…